Monday, March 12, 2007

Karuzela

Wczesny wieczor to najprzyjemniejsza pora na Victoria University. Szczegolnie gdy poludniowe wiatry przywieja mokro-chlodna pogode. Cisza korytarzy przerywana sporadycznie poszumem windy, czasem odglos zamykanych drzwi przypomni mi, ze nie jestem tutaj sama. Czwarte pietro wystarcza by oddzielic mnie od codziennosci. W oddali zielono-niebieska rzeczywistosc portu i miasta. W glowie spokoj, tak jakby wraz z kliknieciem klamki swiat moj ograniczal sie do lingwistyki. Lubie takie popoludnia gdy po cichu moge sie robic nieco madrzejsza. Powoli obrastam w kolejne warstwy jezyka.
Ten stan towarzyszy mi jednak od niedawna. Moj powrot do Nowej Zelandii (mowie o tym miejscu jakby bylo moje - w pewnym sensie tak jest, w marzeniach przywlaszczylam sobie wyidealizowana wizje zycia tutaj zawarta w milisekundzie spontanicznej decyzji) to ukladanie sobie zycia od nowa i od nowa i od nowa. Ostatnie piec miesiecy to cykle drastycznie sie konczace i zaczynajace, bez przerwy, bez spowolnien. Jest i juz bylo. Jest wreszcie moja wlasna przestrzen ze sloncem i drewniana szafa. Nie ma pracy. Jest przestrzen do zycia i praca. Jest praca i nagle zabraklo przestrzeni. Nie ma szafy, nie ma wlasnego lozka. Jest romans. Jest romans nie ma miejsca. Jest miejsce nie ma romansu. Nie ma pracy, jest nowe miejsce. Jest nowe miejsce i jest nowa praca. Jest nowa praca, wymarzona na teraz. Jest kot. Kot jest nagle. Caly czarny z biala plamka. Jest kot. Nie ma romansu. Jest praca. Jest miejsce do pracy. Jest spokoj. Na teraz. Ot, taka karuzela.

Friday, December 22, 2006

Powrot do Przyszlosci

Tegoroczne swieta beda wyjatkowo przyszlosciowe.
Gdy Wy bedziecie sasiadac do wigilijnego stolu skrzetnie obstawionego sledziami, karpiami, warzywnymi salatkami, barszczami z uszkami i czym dusza zapragnie, ja juz bede cierpiec rezultaty bezopornego obzarstwa. Nie mam jednak co marzyc o powyzszych przysmakach - bede sie musiala zadowolic wlasnorecznie wyprodukowana kutia oraz wszelkim produktem ktory nadaje sie do wrzucenia na grill. Gdy w koncu zniknie w Waszych paszczach wiekszosc spozywczej dobroci i nastapi radosny moment rozpruwania prezentow, ja juz bede sie cieszyc swoim Mikolajowym podarkiem (moje magiczne moce rentgenowskiej wizji juz dawno przeniknely nic nie sugerujace ksztalty opakowania do zludzenia przypominajacego butelke dobrego, bardzo dobrego wina czerwonego cabernet merlot prosto z poludniowej wyspy). Z pewnoscia jeszcze niektorzy z Was beda mruczec pod nosem ostatnia zwrotke Cichej Nocy gdy mnie zbudzi powigilijne burczenie w brzuchu i byc moze nawet pewna suchosc w gardle spowodowana zbyt zachlannym spozyciem zabutelczonego prezentu.
Tydzien pozniej nad moja glowa smigac juz beda fajerwery i w glowie przeskoczy nostalgicznie marginalna mysl ...ahh jak ten rok szybko przelecial... gdy Wy jeszcze wyduszac bedziecie ostatnie tchnienia ze starego roku przymierzajac szesnasty wystrzalowy sylwestrowy zestaw odziezowy badz tez nerwowo przerzucac strony TV magazynu w poszukiwaniu noworocznej teleszmiry. Gdy w koncu Wy bedziecie dogorywac na kanapach, schodach, pod stolem i w kazdym rogu, ja z pewnoscia bede juz ubijac ulice Wellington rytmicznym truchtem w celach cielesnego wskrzeszenia i wybiegania resztek swiatecznej swawoli.
Jak widac tym razem uda mi sie wszystkich wyprzedzic. Calkiem to przyjemna mysl ze znajduje sie w dwunastogodzinnej przyszlosci. I z takowej tez zycze Wam wszystkim moi Drodzy i Kochani udanych Swiat i moze odrobiny pulchnego sniegu. No i moze jeszcze nowego zestawu bombek. I czego jeszcze dusza zapragnie!
Hej Ho!

Wednesday, October 04, 2006

przygody w locie złapane

Nie jestem z natury zbyt entuzjastycznie nastawiona do zwierza posiadającego wiecej niż cztery odnóża. tym bardziej gdy znajduje sie on w poszewce poduszki na której spoczywa moja śpiąca głowa. Swiadomośc obecności tarantuli tuż obok jest bardzo niepokojąca. szczególnie gdy postanawiam ją pomacac i okrągła włochata kulka zaczyna panicznie sie szamotac. Pisk, coś mnie ugryzło. Dlaczego nie czuje bólu? Otwieram oczy. Przez chwile sennej dezorientacji nie wiem gdzie jestem, ale szum wiosennego deszczu za oknem szybko uzmysławia mi że to musi byc Nowa Zelandia.
Auckland powitało mnie na mokro. Ołowiane chmury z pomarszczonymi czołami przyglądały sie lądującym samolotom siniejąc z niecierpliwości by znów zamienic pas startowy w lustro wody. W momencie gdy koła samolotu zazgrzytały na asfalcie niebo rozlało sie na zielony krajobraz tworząc iście impresjonistyczny rozmazany pejzaż. Wilgotna aura jednak, zamiast melancholią, napelniła mnie euforycznym poczuciem satysfakcji. Po dwóch miesiącach rozbijania sie po chinach i siostrzanych odwiedzinach malezyjskich w koncu jestem na miejscu. Ostatni odcinek powietrznych transportacji na trasie Singapur-Hong Kong-Auckland dostarczył mi jednak pewnej dawki niespodziewanych wrażen...
Dwa tygodnie malezyjskich wygód domowych poważnie uśpiło backpackerską czujnośc w efekcie czego pozwoliłam sobie na pewną nonszalancje pojawienia sie na lotnisku na 12 godzin przed odlotem z nadzieją na wczesną odprawe. jako że lot mój odbyc sie miał bardzo wczesnym rankiem noc miałam spedzic na singapurskim super lotnisku korzystając z jego darmowych wygód. Z ponad godzinnych negocjacji z załogą Jetstar Asia jedyne co pamietam to to, że "niestety wczesna odprawa nie jest w zwyczaju tanich linii lotniczych" i że "przechowalnia bagażu znajduje sie na poziomie 2B". Cóż, udałam sie na ów poziom 2B a potem z powrotem na singapurskie Bugis Junction. Z filozoficznym nastawieniem przyjełam fakt, iż hostel w którym miałam nadzieje przespac kilka godzin znajdował sie w samym centrum tetniącego wieczornym życiem ramadanu dzieki czemu leżąc na pryczy odnieśc można było wrażenie że zasypia sie na straganie pełnym rozentuzjazmowanych singapurczyków. Sześc nieprzespanych godzin pózniej dałam sie równie filozoficznie naciagnąc taksówkarzowi który ze swoistym azjatyckim wdziekiem zażądał 5$ wiecej niż przewiduje przyzwoitośc, na co entuzjastycznie przystałam (mając na uwadze fakt, że ostatni post dotyczył targowania, pozostawiam powyższe bez komentarza...). Kolejne cwierc doby pózniej dowiedziałam sie na lotnisku w Hong Kongu że nie można mnie odprawic na finalny odcinek podróży do Nowej Zelandii dopóki tamtejsza imigracja nie potwierdzi mojej wizy. Jako że żyjemy w czasach zaawansowanych technologicznie ten szczegół zabrał oficjelom nieco ponad piec godzin spedzonych przeze mnie na niespokojnych przypuszczeniach że byc może ambasada w Polsce wcale nie raczyła powiadomic kiwi strony o moim studenckim zamiarze. Z burczącym z głodu i nerwów brzuchem po raz piąty stawiłam sie do odprawy próbując wyczytac z uśmiechu pracownicy Cathay Pacific mój los. Szeroki szczerzuj oznaczał sukces. Nie koniec to jednak był wizowych nieporozumien. W Auckland pan celnik powitał mnie uroczym 'Gidday meete' po czym paszport mój zniknął na godzine. Po kolejnej nieprzespanej nocy (trzeba było nadrobic zaległości filmowe w samolocie) wyobrazna zaczeła cwałowac niczym faworyt na derby - rekwirują mi bagaż w którym znajdują mnóstwo nielegalnego świeżego jedzenia i nasiona jakiejś straszliwie pasożytniczej roślinki, cztery króliki, tuzin myszy i kilo kokainy. Okazuje sie że wiza jest podrobiona i trafiam do klaustrofobicznej celi pełnej uchodzców z Bangladeszu oraz latino narko-przemytników...no cóż, nie tym razem. Paszport wrócił, celnicy wpuścili, student ze mnie legalny. Tak wiec pada w Auckland. W Wellington, do którego jutro sie udaje, również opady w towarzystwie super sztormów. Ach, ta tutejsza aura...

Tuesday, September 05, 2006

chiskie targi

Chinskie rekiny biznesu. Niezliczone rzesze ulicznych Donaldow Trumpow, Richardow Bransonow i Billow Gatesow. Swiatem orientalnego straganiarstwa rzadzi zelazna zasada bezwzglednego zdzierstwa. Cena jest zawsze nierealna a produkt najczesciej niezbyt oryginalny. Unikniecie portfelowego kryzysu nie jest jednak niemozliwe. Majac na uwadze fakt, iz nalozenie calkowitego embarga na turystyczne dobra naplywajace do podroznej walizki jest w praktyce niewykonalne, dobrze jest zapoznac sie z lokalna handlo-etykieta:
Po pierwsze - BIZNES SAM SIE NIE CZYNI. Jako ze konkurencja jest duza a bariera jezykowa jeszcze wieksza, handlarzom nie pozostaje nic innego jak zastosowac nieco bardziej niekonwencjonalne metody perswazji. Podtykanie towaru pod nos czy tzw. "sledz" (podazanie za klientem, w ekstremalnych przypadkach nawet dlugodystansowo) to jedynie niektore z nich. Duza popularnoscia cieszy sie "broadcasting" czyli nagrana domowym sposobem kilkusekundowa reklama puszczana w kolko przez megafon - handlarzom o ograniczonym budzecie pozostaje wykonywanie powyzszej na zywo. Jezeli ktorakolwiek z metod poskutkuje i potencjalny klient wyrazi zainteresowanie (nie zawsze samowolnie...), nastepuje ekscytujacy etap ubijania interesu.
Zasada jest prosta - klient wykazujacy brak cech charakterystycznych dla autochtonow klasyfikuje sie jako kategoria 3*3 czyli POTROJNA CENA, POTROJNA NEGOCJACJA, POTROJNA WIDOWNIA. Tak wiec mozemy spodziewac sie kosmicznej marzy na niezbyt oryginalnym suwenirze, na ktorego zakup nalezy przeznaczyc duzo wiecej czasu niz na wizyte w supermarkecie. Nieodzownym elementem jest rowniez lokalna publicznosc, ktora, rzecz jasna, namietnie wspiera ziomka i chetnie podziwia nasze wysilki w ustalaniu chinskich liczb.
Targowanie to nierzadko ciezka praca, ktora wymaga sprytu i determinacji. Przede wszystkim trzeba pamietac, iz wyrazanie zachwytu i zainteresowania jest niewskazane. Na towar nalezy spogladac przeciagle, obracac i przygladac sie mu w poszukiwaniu ewentualnych usterek. Kontemplacja i niezadowolenie sa jak najbardziej wskazane. Tym sposobem doprowadzamy do pierwszej odslony ceny - bardzo czesto nierealnie wysokiej. Do wyboru mamy dwa rodzaje reakcji: pierwsza z nich zaklada ironiczny smiech i niedowierzanie oraz kilkukrotne powtarzanie ceny wraz z powolnym oddalaniem sie. Mniej temperamentnym pozostaje zachowac kamienny spokoj, odlozyc towar na miejsce i szybka ewakuacja.
W kazdym przypadku nastepuje raptownie druga odslona ceny - najczesciej rozni sie ona niewiele od poprzedniej, ale daje pole do zaprezentowania naszych umiejetnosci handlowych. Kluczem do sukcesu jest powtarzanie w kolko "tai gui le" (za drogo) i proponowanie drastycznie zredukowanej ceny. Jest to najbardziej ekstremalny moment, jako ze wtedy wlasnie mozna spodziewac sie prawdziwego oburzenia ze strony sprzedawcy, wrecz otwartej agresji, ktora jednak wyparowuje wraz z pierwszym krokiem w strone konkurencji. Etap ten moze powtarzac sie wiele razy, nierzadko tez oznacza zapoznanie sie z szersza gama artykulow oferowanych nam przy okazji.
Po klikunastu lub kilkudziesieciu minutach twardych negocjacji polaczonych ze smiechem, poklepywaniem, przeklinaniem i pogawedka mozna przystapic do finalizacji umowy. Wniosek jest bardzo prosty - jezeli decydujemy sie zaplacic wiecej niz polowe oryginalnej ceny dobrowolnie zgadzamy sie na zdzierstwo. Ma to swoje uroki w postaci czestych gratisow i kolejnej dawki przyjaznych sygnalow.
Podrozujac po Chinach umiejetnosc targowania sie jest niezbedna. Zakladajac, iz nawet w spozywczaku mozemy liczyc na znizke, byc moze warto pocwiczyc na sucho na lokalnych straganach...

Monday, August 28, 2006

Wielkie Muro-wanie

Nie wiadomo dokladnie jaki jest dlugi. Jego lokalizacja tez zdarza sie byc raczej umowna niz potwierdzona empirycznie. Na mapie jest najczesciej poprzerywanym lancuszkiem - wzyna sie w gorskie grzbiety, czasem rozkracza sie, innym razem pojawia niespodziewanie w jakims nieprzewidywalnym punkcie. Przecietny smiertelnik rozpozna go jako jedyna ludzka budowle widoczna z kosmosu (niektorzy twierdza ze mozna go dojrzec nawet z ksiezyca!). Fani magicznych sztuczek Davida Copperfielda z pewnoscia pamietaja jak z wlasciwa sobie gracja przeniknal przez grube sciany Muru. Wcale nie takiego tam sobie Muru - WIELKIEGO MURU .
Moja wiedza o tymze ograniczala sie wlasciwie do powyzszego gdy przyszedl mi do glowy pomysl podrozy po Chinach. Wraz ze zblizajacym sie wyjazdem w wyobrazni powstawala coraz bardziej romantyczna wizja samotnego randez-vous na grzbiecie wijacego sie setki mil Smoka*. Gdy wiec w koncu Wielki Mur znalazl sie w zasiegu reki, lapczywie rzucilam sie nan podczas kilkudniowego rekonesansu dookola Pekinu.
Mur w Shanhaiguan okazal sie byc odnowionym strzepem mocno pogruchotanego czasem wschodniego odcinka. Szarosc pochmurnego nieba zdawala sie maskowac jego istnienie i tylko kolorowe koszulki nielicznych turystow wdrapujacych sie po ogromnych schodach zdradzaly jego obecnosc. Powyzej skromnej swiatyni oplecionej kadzidlowym dymem wil sie juz tylko szkielet niegdys majestatycznego MURU . Swiadoma bycia obserwowana przez kilku mnichow z cichym pogwizdem pod nosem maskowalam swoj zamiar spaceru po dzikiej czesci dlugimi przystankami fotograficznymi.
Takie zabiegi nie byly potrzebne na Murze w Huangyaguan, ktory poza turystycznie uboga odnowiona czescia po cichu oferowal nieco dluzsze spotkanie z NIEOKRZESANYM GRZBIETEM ledwie rozpoznawalnym wsrod przeslonietych gesta roslinnoscia i mgla wzniesien.
Nieco zniesmaczona niesprzyjajaca aura polnocnego lata postanowilam dac Wielkiemu jeszcze jedna szanse i z nadzieja na bardziej ekstremalne przezycia kilka dni pozniej wdrapalam sie na MUR SIMATAI . Nie zdazylam jeszcze sie porzadnie zdyszec gdy natarczywe grupki sprzedawcow pamiatek i lakoci stworzyly skosnooki ogon ktory towarzyszyl mi przez nastepnych kilka godzin. Pogoda okazala sie jednak laskawa i tym razem moglam nasycic oczy widokiem wijacego sie jak na obrazkach Muru. Jakaz byla moja radosc gdy w koncu udalo mi sie pozostawic w tyle wszelki ludzki element i wkroczyc na dziki odcinek GUBEIKOU , gdzie przyszlo mi spedzic noc w jednej z niewielu niezrujnowanych wiez w dyskretnym towarzystwie nietoperzy. Czerwony zachod i pomaranczowy wschod slonca z pewnoscia byl jednym z najlepszych chwil mojej podrozy po Chinach.
Wielki Mur to przedziwne zjawisko. Przez setki lat milczacy, jakby nieobecny, byl jedynie nieznaczacym wiele elementem krajobrazu, czesto przeszkoda dla rozwijajacej sie infrastruktury, nierzadko tez darmowym materialem budowlanym dla okolicznych farmerow. Kilkadziesiat lat temu, w ramach propagandowego zadoscuczynienia nieliczne jego fragmenty zaczely przechodzic metamorfoze. Dzis przypomina raczej Frankensteina, majestatyczny i wzbudzajacy respekt, ale pozlepiany w calosc z wielu materialow czasem traci swa wiarygodnosc.


*Moje smocze skojarzenie okazalo sie zaskakujaco trafne - miejsce w ktorym Wielki Mur zanurza sie w Morzu Zoltym przybralo ksztalt smoczego pyska, dzis zaledwie ruina jedynie rozpoznawalna po nazwie - Smocza Glowa.

Tuesday, August 15, 2006

Chinski charakter

Taki juz jest chinski charakter - powiedziala RONG LI a na potwierdzenie tych slow w jej dloniach pojawila sie siatka pelna jablek, ktora z zachecajacym gestem wyciagnela w moja strone. Tak jakby pomoc w wydostaniu sie z Tangshan byla niewystarczajacym dowodem na tutejsza wielkodusznosc. Albowiem tak pozornie banalna czynnosc jak tranzyt pociagowo-autobusowy na chinskiej prowincji czasem okazuje sie wyzwaniem nawet dla tubylcow. Poznana blyskawicznie w pociagu skosnooka wybawicielka okazala nietypowa skutecznosc - juz po tuzinie telefonow, jednej nietrafionej stacji autobusowej i eksorcie taksowka znajdowalam sie w bezposredniaku do Panjiakou a kierowca zostal dokladnie poinstruowany o celu mojej wycieczki (Wielki Mur zatopiony w tamtejszym rezerwuarze), pochodzeniu i ogolnych planach turystycznych dotyczacych Kraju Smoka.
Autobus z wdziecznoscia slonia na lyzwach lawirowal po zakurzonej drodze prowincji Hebei podczas gdy CI LU , ktorego Rong Li wyznaczyla na mojego Aniola Stroza, zabawial mnie informacja na temat lokalnej infrastruktury. Byla to raczej konwersacja z jego telefonem - na ekranie pojawialy sie coraz to ciekawsze frazy wygenerowane przez komorkowego tlumacza. Naszej chingielszczyznie towarzyszyla intensywna wymiana smsow pomiedzy Ci Lu i jego zona, w efekcie ktorej juz kilka godzin pozniej palaszowalam chinskie pierogi domowej roboty. Moje umiejetnosci poslugiwania sie paleczkami zostaly poddane probie przez usmiechnieta od ucha do ucha seniorke rodu, ktora wystawiwszy cala zawartosc lodowki na stol, zachecajacym gestem wskazywala kolejne coraz to mniejsze i mniej chwytliwe potrawy. W przeciwienstwie do wiekszosci chinskich jadlodajni sredniej klasy, oferujacych lekkie drewniane patyczki na ktorych nawet ryz sie sam trzyma, domowe sprzety sa bardziej masywne i gladkie i oczywiscie stanowia pewne wyzwanie. Tak wiec dostarczylam swoim gospodarzom nieco rozrywki w postaci nurkujacych w zupie warzyw i talerzowego poscigu za orzeszkiem.
Bliskie spotkania z autochtonami sa w Chinach nieuniknione, chociazby dlatego ze obcokrajowiec to nadal towar bardzo cenny. Nie tylko ze wzgledow ekonomicznych. Najczesciej pojawiajac sie w miejscu niezbyt czesto uczeszczanym przez turystow zza Wielkiego Muru automatycznie dostarcza sie calej lokalnej spolecznosci swietnej rozrywki. Zewszad slychac przeciagle "HELLOOO" i zawsze znajdzie sie jakis lokalny zdolniacha ktory zadziornie zapyta "WHERE ARE YOU FROM?" podczas gdy za plecami slychac radosne okrzyki "Lao Wai!"(obcokrajowiec!). Duze zainteresowanie wzbudza sie rowniez w prowincjonalnych hotelach - najczesciej oznacza to zbiegowisko od managera po sprzataczke sprawiajace wrazenie jakby wlasnie przybyla chinska wycieczka z polskim przewodnikiem, ktory jednak ni w zab nie moze sie dogadac z obsluga. Takie wlasnie zbiorowisko towarzyszylo mojej wizycie w QING DONGLING (Grobowce Dynastii Qing) zarowno w lobby jakkolwiek MAO-stylowego hotelu, jak i w jedynej lokalnej jadlodajni. Zmasowany najazd KELNEREK w atmosferze pewnej konspiry nie ominal nawet mojego pokoju.
Prywatnosc czy przestrzen osobista to pojecia tutaj bardzo wzgledne i czesto traktowane raczej jako przejaw nieuprzejmosci niz naturalna potrzeba. I tak przyszlo mi przyzwyczaic sie do pociagowych "przytulanek", bezopornego spogladania przez ramie w przewodnik (czasem polaczone z 'pozyczka' co by moc sie blizej przyjrzec) i niekonczacych sie pytan o moj stan cywilny czy dzieciatosc. Z pewnym oporem, ale w koncu zaakceptowalam fakt, ze w Chinach niemozliwym jest wtopic sie w tlum. Tutaj turysta zawsze bedzie turysta...

P.S.zapraszam do GALERII
nastepnym razem bedzie o Wielkim Murze.

Sunday, August 06, 2006

chiny bardzo POCIAGajace

Podroz tutejsza koleja ma pewne uroki. Po pierwsze szalenstwo dworcow - chrzest bojowy przyszlo mi w tej kwestii przejsc juz w Guanzhou (Kanton). Juz samo kupno biletu to przedsiewziecie wymagajace kilkukrotnego przemierzenia hali rozmiarow londynskiego Heathrow a takze mocnych nerwow i dobrej techniki lokciowej, umozliwiajacej dopchanie sie do jedynego okienka nad ktorym widnieje angielski napis. Rzecz jasna nie jest to gwarancja zastania po drugiej stronie osoby tymze jezykiem wladajacej, co wymaga skomplikowanych pertraktacji i czestych konsultacji z kieszonkowym mandarynskim. Czynnosc ta dodatkowo urozmaicana jest przez tubylcow, ktorzy bezpardonowo wpychaja do okienka banknoty zadajac biletu. Gdy jednak obustronna determinacja przynosi rezultat w postaci rozowej karteczki (na ktorej nota bene jedynie numer pociagu i godzina odjazdu sa jasne) nastepuje jeszcze bardziej ekscytujacy etap faktycznego wsiadania do pociagu. Chinskie dworce moga pomiescic populacje sredniego panstwa europejskiego, co w praktyce oznacza wypelnione po brzegi obladowanymi tobolami ludzi molochy. Pasazerow nigdy nie ubywa, bo gdy jedna masa wylewa sie na peron, kolejna szturmuje juz wejscia poczekalni. Zapowiedz pociagu jest sygnalem do kolejnej rundy lokciowych przepychanek. Chinczycy bowiem wsiadaja tak, jakby mialby to byc ostatni pospieszny opuszczajacy dana stacje kiedykolwiek.
Sama jazda pociagiem to istne party, podczas ktorego prywatne rozmowy przelewaja sie przez wagon, a stewardessy toruja sobie droge okrzykami i lomotaniem w metalowe nogi wozka na ktorym pietrza sie coraz to inne wiktualy. Podczas podrozy mozna rowniez dokonac interesujacych zakupow - szeroki asortyment nader barwnie (piosenka, wierszem, demonstracja) prezentowany jest przez komiwojazerow - tak wiec mozna zaopatrzyc sie w niezniszczalne skarpetki, rozne zmyslne zabaweczki a takze plastykowego amerykanskiego komandosa z werwa czolgajacego sie po stoliku wydajacego przy tym komende "ognia!ognia!" (co najbardziej wstrzasajace efekty przynosi szczegolnie gdzies w okolicach 13 godziny podrozy).
Moja przygoda z Chinskim PKP (?) to trzy dni, trzy pociagi, dwa szare miasta, brak snu i mocno odretwiale konczyny. Poczatkowo perspektywa takiego przedsiewziecia napawala mnie pewna niechecia, ale okazala sie nader bogatym w doswiadczenia wydarzeniem. Gdyby wiec nie to, ze informacja w Hong Kongu podala mi zly dzien odjazdu bezposredniaka do Szanghaju i ze i tak nie bylo miejsc na kolejny tydzien nie odwiedzilabym GROBOWCA cesarza dynastii Han w Kantonie,nie wspielabym sie na siedmiopietrowaPAGODE, nie podgladalabym wieczornych turniejow badmintona na kantonskiej wyspie Shamian, nie poznalabym czterech mlodych chinczykow, ktorym obiecalam znalezc w Polsce narzeczone, i nie sprobowalabym prawdziwie chinskiego sniadania za jedyne 10 Yuanow(1 Euro,wszystko z ryzu) w Nanchang.
Tak wiec to nie koniec kolejowych przygod.